Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lekarz oddalił się w milczeniu. Po chwili klucz znowu zgrzytnął w zamku, wszedł dozorca. Na widok trupa zapytał:
— Umarł?
— Tak.
— Nie zostawiać go tutaj. Zabrać!
Po tych słowach obrzucił wzrokiem olbrzymią postać Sternaua i zapytał:
— Zaniesiesz go?
— Dobrze, zaniosę — rzekł Sternau z pozornym spokojem, choć pulsy biły mu w skroniach.
— Ładuj go. Chodźmy!
Sternau wziął trupa na ręce i wyszedł powoli za strażnikiem. Kroki ich rozbrzmiewały głuchem echem po olbrzymim budynku. Nie było w nim prawie nikogo. Urzędnicy, którzy tu w dzień pracowali, dawno powrócili do domu. Przez labirynt schodów Sternau i dozorca wydostali się na dziedziniec; stąd prowadziła sień, przez którą wszedł Sternau przed dwoma miesiącami. Dozorca wziął w rękę pęk kluczy i jednym z nich otworzył wąskie, głębokie sklepienie, pod którem leżały na stole dwie otwarte trumny.
— Ładować na stół — mruknął.
Sklepienie wywoływało wrażenie tak niesamowite, że nawet Sternau, aczkolwiek jako lekarz przyzwyczajony był do widoku śmierci, nie mógł opanować uczucia przerażenia. Trwało to jednak zaledwie przez chwilę, po której wrócił spokój i równowaga.
— Naprzód! Trupa na stół — powtórzył dozorca brutalnie.
Skoro zaś Sternau spełnił polecenie:

127