Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ owszem. W gniewie rzuciłem się na człowieka.
— Zabiliście go?
— Niestety nie, a szkoda, bo byłoby o jednego łotra mniej na świecie.
— Na co cierpicie?
— Teraz czuję bóle w stosie pacierzowym, przedtem dokuczała mi tylko nostalgja morska. Zżarła mnie tęsknota za morzem, zabrała mi wszystkie siły.
— Jesteście żeglarzem?
— Tak. Byłem sternikiem.
— Co za kontrast! Wolne, otwarte morze i ta djabelska ciasna nora więzienna!
— Tak, panie. Płakałem i wzdychałem, odchodziłem od zmysłów, biłem głową o mur, ale nic nie pomogło. Siły mnie opuściły, głód mnie zmógł i oto jestem z dnia na dzień spokojniejszy, aż mnie wyciągną kiedyś z tej celi i wrzucą do dołu. A wszystko zawdzięczam pewnemu notarjuszowi.
— W takim razie jesteśmy istotnymi towarzyszami niedoli. Nie wiem wprawdzie, o co mnie oskarżono, ale jestem święcie przekonany, że dostałem się tu również dzięki pewnemu notarjuszowi.
— Skąd pana przywieziono?
— Z zamku Rodriganda.
— Na Boga, czy to możliwe? I ja tam zostałem uwięziony.
— Naprawdę? — zapytał Sternau zdumiony. — Jakże się nazywa ten notarjusz?
— Gasparino Cortejo.
— Do djabła! Czy to nie na niego targnęliście się, co?

120