Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był to pokój na sześć kroków szeroki, na cztery długi. Na ziemi leżały dwie cuchnące prycze. Z jednej, na widok doktora, podniosła się jakaś postać ludzka.
— Aha, nowy gość — powitał go jakiś słaby głos. — Dobrywieczór.
— Dobrywieczór — odparł Sternau.
— Jesteś pierwszy raz w więzieniu?
Sternau słyszał nieraz, że więźniowie tykają się wzajemnie. Odpowiedział więc nieurażony:
— Tak, pierwszy raz.
— A dlaczego cię wsadzili?
— Nie wiem.
— E, nie udawaj.
— Kiedy naprawdę nie wiem.
— Tak mówi każdy. Siadaj tu na pryczy.
— Czy jest czysta?
— Hm.
Odpowiedź ta rozpraszała wątpliwości. Mimo to Sternau usiadł.
— Kim jesteś? — zapytał dotychczasowy mieszkaniec celi.
— Jestem lekarzem.
— Pan jest lekarzem? — rzekł tamten. — W takim razie przepraszam, że mówiłem panu ,ty‘. Teraz wierzę, że sennor nie wie, dlaczego go tutaj zamknięto. Kto pana przesłuchiwał? Sędzia śledczy?
— Tak.
— To podła kanalja. Czy pan wie, kiedy pana wezwie do następnego przesłuchania?
— Kiedyż?
— Za dwa, może za trzy miesiące.

118