Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten pan chce pomówić z konsulem niemieckim — zwrócił się do niego sędzia. — Zaprowadź go do konsula, ale prędko.
Dryblas zarżał jak koń i wskazał Sternauowi drzwi:
— Jazda! Marsz!
Sternau zwrócił się jeszcze do sędziego:
— Czy mogę poprosić o moją sakiewkę?
— Prosić pan może, ale jej sennor nie dostanie. Zatrzymam ją tymczasem przy sobie, nie będzie panu potrzebna; tu przecież nie jarmark. Idźże pan do swego konsula!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że sędzia naigrawa się ze Sternaua. Sternau rozumiał, że chwilowo nic oporem nie wskóra. Poszedł więc za dryblasem — strażnikiem, który go zaprowadził do celi numer cztery, zakorkowanej drzwiami z żelaza.
— Jazda! Marsz!
Były to, zdaje się, jedyne słowa, znane strażnikowi. Wyrzuciwszy je z piersi, zatrzasnął drzwi za więźniem. Sternau doznał w pierwszej chwili uczucia, jakiego zapewne doznaje człowiek, który, stojąc w wodzie, tracić zaczyna grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że od chwili zamknięcia tych drzwi okropnych, przestał być istotą wolną i samodzielną, że nie ma imienia, że imieniem będzie mu odtąd numer celi, w której go zamknięto. Czuł, że może tu zachorować, umrzeć, i nikt mu nie pomoże, nikt się nad nim nie zlituje. Był pojmany!
Cela miała tylko jedno małe okno, gęsto w dodatku zakratowane, więc panował w niej mrok ponury.

117