Strona:Karol May - Chajjal.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Obawia? Nie! Duch nie doznaje trwogi. On nie przyjdzie, gdyż, jako chrześcijanin, uchodzisz pan za nieczystego.
— W takim razie radzę mu zupełnie poważnie, aby się mną nie kalał, gdyż zanieczyściłbym tak jego pamięć, że imię jego stałoby się pośmiewiskiem wszystkich muzułmanów i odeszłaby go ochota od nocnych wędrówek.
— Pan rzeczywiście się nie boi?
— Nie. Nie bałem się go już wtedy, kiedym go po raz pierwszy zobaczył.
— Jakto? Czyż go więc pan już widział?
— Tak mi się przynajmniej zdaje. Albo on, albo jego starszy strach ukazał mi się już raz w Kahirze.
Allah! A kiedy?
— O tem później. I takby mi pan zresztą nie uwierzył.
— Natychmiast uwierzę. Mnie także się ukazywał, czemużby inni nie mogli go widzieć?
— Inni także, lecz nie ja, który jestem niewiernym. Pan przecież przypuszcza, że będzie się trzymał zdala ode