Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

udał się wraz ze mną na nocleg do pewnej oberży w Barcelonie. O północy wszedł do naszego pokoju jakiś człowiek i położył na stole zawiniątko. Był w niem chłopak, lat może czterech. Zawiniątko pachniało eterem, zapewne użyto go, by dziecko pozbawić przytomności. Chłopca tego musiałem zamienić na innego, który spał w oberży. Drzwi pokoju, do którego miałem się zakraść, nie były zamknięte na klucz. Dano mi flaszkę z eterem. Po jakimś czasie zamiana była gotowa, capitano zabrał dziecko tutaj, do tej kryjówki.
— Czy jesteś tego pewien?
— Tak. Przyniosłem przecież sam chłopca do kryjówki. Tym chłopcem byłeś ty właśnie.
— Czy podobna?
— Mogę przysiądz na to. Zamieniając bieliznę dzieciaków, zauważyłem doskonale monogramy na bieliźnie zamienianego chłopca: R. i S. To te same monogramy, o których niby śniłeś, obok nich zaś wyszyta była korona hrabiowska. Działo się to w nocy z pierwszego na drugi października roku 1830.
— Czy nie znasz człowieka, który przywiózł dziecko?
— Nie, ale słyszałem jego imię. Kapitan, niebaczny na moją obecność, nazwał go kilkakrotnie Gasparinem. Poznałbym go natychmiast, gdybym zobaczył.
— Jak wyglądał?
— Był wysoki i chudy. Mówił głosem chrapliwym. Wyrażał się z namaszczeniem i uroczyście.
— A więc przyniosłeś chłopca tutaj? Cóż się z nim stało dalej?
— Został u nas. Mówił ciągle o swych rodzicach, o małej Rosecie, o dobrym Alimpo, o poczciwej Elwirze.

94