Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mariano odszedł.
— Dzięki ci, Madonno, — rzekł starzec — że dałaś mi siłę dojść do tego miejsca. Może Bóg przebaczy mi moją dawną występną lekkomyślność!
Około północy wszyscy rozbójnicy już spali, tylko u góry wartownik pilnował bezpieczeństwa swych towarzyszy.
Z bijącem sercem, pełnem radosnego niepokoju, wszedł Mariano do celi chorego. Starzec nie spał, siedział na łóżku. Mariano usiadł obok niego. Chory oddychał ciężko. Wziąwszy rękę Mariana w swą spaloną od gorączki prawicę, zaczął mówić:
— Mariano! Popełniono na tobie wielką zbrodnię, ja sam brałem w niej częściowo udział. Wysłuchaj mej spowiedzi, zanim mi przebaczysz. Trzeba ci wiedzieć, że byłem kiedyś członkiem szajki rozbójników!
— Ty, może w dodatku naszej szajki?
— Tak. Capitano był i moim hersztem. Nazywam się Tito Sertano, pochodzę z Makaro. Byłem biednym żeglarzem, od czasu do czasu udawało mi się przemycić z Francji kilka sztuk jedwabiu. Pewnego razu przyłapano mnie. Skonfiskowano i łódź, i towar, ja zaś dostałem się do więzienia. Uciekłszy z niego, przystałem do brygantów. Pierwszym moim czynem zbójeckim była zamiana dziecka. O ile kontrabanda nie dręczyła mego sumienia, o tyle czyn ten odebrał mi spokój. Nie mogłem sypiać nocami, a gdy capitano zażądał ode mnie, abym zabił człowieka, złamałem przysięgę wierności i posłuszeństwa: uciekłem!
— Opowiedz mi o zamianie dziecka.
— Był to, jak już powiedziałem, mój debjut. Kapitan

93