Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złożył w dłonie. Wokoło panowała cisza zupełna. Przerywał ją tylko kaszel wędrowca.
— Matko litościwa — szepnął znowu. — Zgrzeszyłem i cóż mi przyniosła moja zbrodnia? O żebranym chlebie przewędrowałem lądy i morza, aby przebłagać niebo i spokojnie złożyć kości do grobu. Panie na niebie, przebacz mi, nie daj mi szukać napróżno. Pozwól mi znaleźć, inaczej czeka mnie piekło!
Przerwał na chwilę, poczem szeptał dalej:
— Ale czy żyje? Może zabili tego ślicznego chłopca, który leżał na moich kolanach, jak mały Chrystus na kolanach swej matki. To byłaby okropność. Nie zniosę tej niepewności! Muszę odnaleźć kryjówkę zbójców. Tylko żeby mnie nikt nie poznał, żeby się nikt nie domyślił, kim jestem i czego szukam. Nie odtrącą mnie chorego, bliskiego śmierci; może uda mi się wtedy dowiedzieć, czy żyje ten, którego szukam. Więc naprzód, dalej i jeszcze dalej.
Znowu rozpoczął wędrówkę, zwracając się w kierunku wschodnim. Wdrapywał się na skały z jękiem, pokasłując, bo droga była teraz zła, ale on nie myślał ustępować. Wreszcie zobaczył pasmo zieloności. Miał teraz pustkowia za sobą, był w górach, pokrytych zaroślami i gęstym lasem.
Przez las doszedł do polany, a tam wyciągnął utrudzone ciało. Po chwili czyjaś mocna dłoń ujęła go za ramię i jakiś rubaszny głos zapytał:
— Czego tu chcesz, staruchu?
— Chcę umrzeć.
— Umrzeć? Dlaczegóż to?
Nad starcem stał mężczyzna młody i krzepki. Był

84