Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona kłamie — rzekł Alfonso.
— Mówię prawdę najszczerszą.
— Gdzież ten testament?
— Tu, w mojej kieszeni.
Po tych słowach triumfująco uderzyła się po kieszeni. Alfonso nie ustępował jeszcze:
— Pokaż, nie wierzę.
— Patrz! — zawołała Józefa, sięgając do obydwóch kieszeni.
Gdy Alfonso zobaczył testament w jej lewej ręce, skoczył do niej, by go wyrwać. Wtedy ujrzał w prawej dłoni sztylet, który wyciągnęła z kieszeni równocześnie z testamentem, zwrócony ostrzem przeciw niemu.
Przerażony cofnął się, mamrocząc:
— Na miłość Boską! Chcesz mnie przebić?
— Nie — rzekła, śmiejąc się, — ale nie masz mi chyba za złe, że bronię swej własności.
— Własności? Ten testament należy do mnie!
— Nie. Należy do władzy, która była obecna przy objęciu spadku. I przysięgam ci na wszystkie świętości, że władza otrzyma go, jeżeli przed odjazdem nie zaręczysz się ze mną piśmiennie.
— To ci czelność! — zawołał Alfonso w najwyższej pasji.
— A czy to nie czelność nazwać mnie starą i brzydką?
— Nie przeciągaj struny!
— Dlaczegóż nie? A zresztą, jestem pewna, że i ojciec będzie po mojej stronie.
— Z pewnością — odparł Cortejo. — Testament jest bronią, której nie odparujesz. Przysłano cię jako hra-

46