Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było mowy o rozpoznaniu rysów; natomiast na widok drugiego napastnika, Alimpo zawołał:
— Święta Laureto, ależ to nasz zbiegły jeniec! Czy hrabianka go poznaje?
— Tak, to on, — rzekła Roseta. — Kara spotkała go prędko.
Roseta, zajęta rozmową, nie zwracała uwagi na huzarów. Obaj pochylili się nad zabitym, a służący mruknął:
— Do djaska, to przecież Bartolo!
— Nie daj nic poznać po sobie — upomniał Mariano. Zwracając się zaś do hrabianki, zapytał: — Pani znała tego człowieka, condeso?
— Tak. Należał do bandy morderców, która napadła na jednego z mieszkańców naszego zamku. Schwytano napastnika. Uciekł jednak.
Mariano odrzekł spokojnie:
— Więc to on? Trzeba o wszystkiem dać znać do Pons, jesteśmy bowiem na terenie miejskim.
— Cóż my poczniemy? Co się stanie z powozem, skoro konie zabite?
— Odwiozę panie na zamek.
— To byłoby cudowne! Ale nie mamy przecież koni...
— Zaprzęgniemy oba nasze wierzchowce i udamy się w drogę. Służący mój i ludzie pani pozostaną, aby zawiadomić władze i czuwać przy zwłokach do czasu, aż przybędzie komisja.
— Tak, to jedyna rada! Jedźmy stąd jak najprędzej, boję się tego miejsca — rzekła hrabianka.
Po chwili konie zaprzęgnięto; nasz porucznik wskoczył na kozioł. Alimpo podszedł do powozu ze słowami:

141