Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę cię bardzo, mój drogi.
Rządca ujął w dłoń miotłę i zaczął:
— Było ich pięciu. Wyobraź sobie, że jednym z nich jest nasz zegar ścienny, drugim szafa, trzecim stół, czwartym lampa, piątym zaś kufer, tam w kącie. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Doskonale. Morderców już mamy. Teraz trzeba jeszcze doktora i hrabianki Rosety. Doktorem będę ja, hrabianką ty.
— Dobrze — rzekła, krygując się, by nadać swej korpulentnej postaci widok pański.
— A więc ja, doktór Sternau, idę na polowanie; wracam z dubeltówką na ramieniu.
Po tych słowach położył na ramieniu swą miotłę i ciągnął dalej:
— Spotykam w parku ciebie, czyli condesę Rosetę. Składam jej ukłon, ona odpowiada. Podczas długiej ceremonji ukłonu napada na mnie pięciu morderców. Pierwszy — zegar ścienny — doskakuje do mnie; chwytam za dubeltówkę, piff-paff — gotów!
Przy tych słowach wycelował miotłą w powietrze.
— Drugi, a więc szafa, idzie na mnie ze sztyletem. Ja znów piff-paff — gotów! Zjawia się trzeci: stół; zabijam go kolbą. Teraz kolej na czwartego, na lampę. Nie mam już naboi; jest za blisko, bym mógł uderzyć go kolbą. Biję więc lampę pięścią w łeb, ot tak mniej więcej.
Przy tych słowach Alimpo zaczął walić w lampę. Po chwili roztłukł ją w drobne kawałki.

122