Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za uderzenie, co za siła! — zachwycał się Alimpo.
— Czy ma ktoś sznur, albo coś w tym rodzaju — zapytał Sternau, nachylony nad czwartym, żyjącym jeszcze opryszkiem. — Jest nieprzytomny. Trzeba go związać. Będzie nam musiał powiedzieć, kim jest i dlaczego chciał mnie wraz z towarzyszami uśmiercić.
— Tak, będzie musiał wyznać wszystko, — rzekł Alimpo — inaczej rozedrę go na kawałki. Tak, panie doktorze, staję się okrutny, gdy wpadnę w pasję.
Sternau zapytał z uśmiechem:
— Czy wpadł pan w nią kiedy w życiu?
— Nie, nigdy. Ale przeczuwam, że byłbym okrutny, jak tygrys, albo przynajmniej jak krokodyl!
Po tych groźnych słowach Alimpo wyciągnął Z kieszeni sznurek i mocno związał na plecach ręce nieprzytomnego zbira.
— Co pan jeszcze rozkaże? — zapytał, uporawszy się z tak niepowszedniem zadaniem.
— Idę teraz z hrabianką na zamek, by przysłać panu ludzi, — rzekł Sternau. — Gdy nieprzytomny się zbudzi, trzeba go przenieść w bezpieczne miejsce. Trupy niech tu pozostaną, dopóki nie zjawią się władze, by spisać protokół.
— Już ja ukryję jeńca tak, by nie mógł uciec!
— Dobrze. Ale niech pan będzie bardzo ostrożny. Część morderców, niewiadomo w jakiej liczbie, uciekła. Być może więc, że zbiegowie wrócą, aby odbić towarzysza.
— Wrócą, aby odbić towarzysza? — zapytał Alimpo z przestrachem. — A ja mam przy nim pozostać? Może

116