Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ci ludzie jeszcze dziś mówili, że to wykluczone. Ale, na Boga, cóż to takiego?
Ostatnie słowa rzuciła hrabianka w najwyższym lęku. Z zarośli bowiem wychyliła się jakaś postać, okryta czarnym kapiszonem, z pod którego widać było parę błyszczących złowrogo oczu.
W tejże samej chwili rozległy się słowa:
— Naprzód, zakłuć go! — i kilka postaci rzuciło się z nożami na Sternaua.
Nasz doktór nieraz przeżywał podobne sytuacje. Podczas swych wędrówek po różnych krajach walczył już i z Indjanami północnej Ameryki, i z Beduinami, i z Malajczykami wschodniego Archipelagu, i z Papuasami Nowej Holandji. Z walk tych wyniósł nieustraszoną przytomność umysłu i zdolność błyskawicznego orjentowania się w sytuacji.
Puszczając więc ramię towarzyszki, odskoczył o kilka kroków wbok i, wymierzywszy ze strzelby, dał dwa strzały, po których dwaj napastnicy padli na ziemię. Sternau chwycił lufę strzelby i grzmotnął kolbą trzeciego napastnika, waląc go również. W tejże chwili czwarty przebił mu górną część ramienia; Sternau chwycił go za gardło i, odrzucając strzelbę, która mu teraz przeszkadzała, zdzielił zbira pięścią w skroń z taką siłą, że ten upadł, tracąc przytomność. Na ten widok ostatni z rozbójników uciekł.
Roseta stała podczas tej walki nieruchoma z przerażenia. Drżąc na całem ciele, oparła się o drzewo. Była trupio blada; oczy miała zamknięte, bo sił jej nie starczyło, aby patrzeć na tę okrutną walkę ukochanego z tak przeważającym przeciwnikiem

113