Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Alimpo zajęty był właśnie przygotowaniem pięknych i kosztownych przyborów do pisania, Elwira zaś naprawiała efektowny dywan. Wytrwali w pracy, małżonkowie gwarzyli ze sobą tak cicho, jakgdyby od hrabiego dzieliła ich zaledwie jedna ściana.
— Czy sądzisz, Elwiro, że te przybory przypadną do gustu nowemu lekarzowi z Paryża? — zapytał Alimpo.
— Ależ z pewnością; będzie zachwycony. Ciekawa jestem, co powie na ten dywan?
— Będzie olśniony.
— Ale też wybieramy dla niego najpiękniejsze cacka.
— Jest ich wart, moja droga.
— Oczywiście. Serce szczere, jak złoto.
— A jaki mądry, jaki uczony.
— A jaki piękny, mój Alimpo!
— Być może. Na tem wy się tylko znacie, kobiety. Ja wiem jedynie, że go lubię i że czuję dla niego głęboki szacunek. A ty?
— Ja także. Taki skromny, a jednak prezentuje się niby jaki pan wielki, książę, lub przynajmniej hrabia.
— Nasz pan lubi go też bardzo.
— Hrabianka również. Ale ci doktorzy! Nie podobają mi się wcale.
— A mnie? Nikomu nigdy nie życzyłem, by go djabli wzięli, ale tej trójce życzę tego z całego serca.
— Tak. Zamordowaliby naszego pana, gdyby nie ten doktór Sternau. To pewne, jak amen w pacierzu.
— A co mówisz o młodym hrabi, Elwiro?
— Sama nie wiem. A ty?
— I ja nie bardzo wiem. Ale mam wrażenie, — że —

103