Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do takiego stopnia błyskało mi w oczach. Słyszałem, że ktoś tam głośno przemawia, ale brzęczenie w uszach głuszyło wszelkie głosy. Wreszcie podszedł do mnie wódz Nijorów, aby zapytać, jak się czuję.
— Runąłem, ale niczego sobie nie złamałem, — odparłem krótko. — Kto tam przemawia?
— Winnetou.
— Do kogo?
— Do wrogów.
— Co mówi wódz Apaczów do wrogów?
— Żeby się poddali bez oporu.
— Czy mogą co postanowić bez wodza?
— Czemu nie? Gdyby nawet nie chcieli — muszą. Wódz jest naszym jeńcem, a zatem nie może im radzić. Tak, jest naszym jeńcem, a to dzięki twojej odwadze.
— Nie była to odwaga, lecz szybko zdecydowane działanie. Wyciągnęłem korzyść z popłochu, który ogarnął Mogollonów. I jeśli nawet groziło mi niebezpieczeństwo, to w każdym razie niewielkie.
— Mogli strzelać!
— Ale nie strzelali. Kto jednak pierwszy dał ognia, zanim przybyłem na miejsce? Czy Mogollonowie?
— Nie — odrzekł zakłopotany. — Myśmy strzelali Sądziłem, że mamy już wrogów w ręku.
— Zamiast iść za pierwszym porywem, powinieneś był ściśle przestrzegać naszego planu. Gdybym nie do-

55