Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żyłem, wycelowałem w czterech najbliższych drabów i — — cztery strzały, a cztery kule utkwiły w piersiach czterech koni, które niebawem runęły. Wysadzeni z siodła jeźdźcy podnieśli się i czem prędzej zmykali pod deszczem kul, padających z lewej i prawej strony, ale nie tak celnych, jak moje.
Ledwo uciekli, znów odczułem bóle. W głowie brzęczało mi jak poprzednio, i barwne zorze borealne ponownie roziskrzyły się przed oazami. Teraz wódz Nijorów wpadł na dobrą myśl — wysłał do mnie oddział. Mógł wesprzeć mnie rychlej i lepiej od Winnetou, ponieważ znajdowałem się bliżej skały, niż lasu. Nijorowie schwytali rumaka wodza, jego samego spętali i wzięli na ręce. Ja zaś, wsparty na dwóch wojownikach, powlokłem się ku wyżynie.
Stwierdziłem, że niczego sobie nie złamałem, ale nabiłem mnóstwo tęgich guzów i byłem dotkliwie potłuczony, a wiadomo, że sprawia to większy ból, niż złamanie kości. Na wyżynie ułożono wodza i posadzono przy mnie. Był dla nas tak ważną zdobyczą, że sam chciałem go strzec, ponieważ nie mogłem już brać zbrojnego udziału w walce.
Świeczniki przed oczyma i brzęczenie w uszach świadczyły, ża krew napłynęła mi do głowy. Przydałyby się zimne okłady. Nietrudno chyba było o nie, przecież wpobllżu wznosił się las, a gdzie las, tam zwykle jest i woda. Jednakże zrezygnowałem z okładów, bo wstydziłem się przed Indjanami...
Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje nad canonem,

54