Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z tamtej znów strony drugi oddział Nijorów na skale tuż przede mną wrogowie, skupieni rezem, spozierający z przerażeniem na powóz. Trzeba było wykorzystać chwilę.
— Stój! Zatrzymajcie się tutaj i nie przepuszczać nikogo! — zawołałem, zwracając się wstecz, do swych wojowników; poczem krzyknąłem do forysiów: — Coraz dalej, dalej! Nawprost, pomiędzy nich!
I pomknęliśmy naprzód! Wparliśmy się w gęstą ciżbę, rozdzieliliśmy ją, torując sobie drogę naprzód. Liczyłem wprawdzie na oszołomienie Indjan, ale nie przypuszczałem, że zapomną o broni palnej. Odstępowali, krzycząc i wyjąc, na prawo i lewo. Przepuścili powóznie usiłując go nawet zatrzymać. Scena ta rozgrywała się wpobliżu canonu. Jakże łatwo mogły nas przerażone rumaki ponieść w otchłań! Lecz moi forysie byli tak dobrymi jeźdźcami, że jeszcze teraz potrafili utrzymać konie w wodzach.
Przeszywaliśmy się przez gromadę wrogów, która za nami znów się zawierała. Nie zwracałem uwagi na nieprzyjaciół, zajęty wyłącznie popędzaniem koni. To było — ah, oto zatrzymał się jeden z Mogollonów, prawie ostatni, i wraził we mnie szeroko otwarte oczy. On także był jakgdyby sparaliżowany. Znałem go, widziałem go już, kiedy z wody szpiegowałem Mogollonów, obradujących nad Jasną Skałą. To był Silny Wicher, wódz Mogollonów!
— Na lewo poprzez równinę, zatrzymajcie się przy skale! — zawołałem do forysiów.
Prawą ręką przerzucając cugle przez hak żelazny,

51