Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy mimo wszystko pod górę i przebyli, jak później stwierdziłem, połowę drogi, gdy naraz rozległy się strzały.
— Czyście słyszeli? Strzelają! — zawołałem do swych forysiów. — Rozpoczęto walkę, nie czekając na nas. Popędźcie koni! Teraz trzeba mknąć w galopie!
Spięli wierzchowce ostrogami. Ja zaś zaciąłem cugowe biczem; rwąc z kopyta. pomknęły chyżo przed siebie. Zrezygnowałem z ostrożnego powożenia i wymijania kamieni — stara karoca przechylała się to na lewo to znów na prawo, skakała jak zwierzę, kiedy przesadza kamienie. Trzymałem się mocno lewą ręką wysokiego siedzenia, z wysiłkiem utrzymując jaką taką równowagę; w lewej też ręce ściskałem cugle, podczas gdy prawą trzaskałam z bicza.
Wreszcie rozległ się przed nami wielogłosy krzyk. Spojrzałem i zobaczyłem skupiony tłum jeźdźców cisnących się do wylotu wąwozu. To byli cofający się Mogollonowie.
— Dalej, dalej! — krzyknąłem do forysiów. — Byle nie stawać! Jedźcie, jedźcie przez sam środek tłumu!
Moi chwaccy Indianie posłusznie wykonali rozkaz. Głośno rycząc, napędzali konie, które pierwszy raz ciągnęły karocę. Poprzednio, na lepszej drodze, były posłuszne, teraz jednak, słysząc za sobą trzeszczenia starego wehikułu, otrzymując cięgi, kłute ostrogami, przerażone rykiem, poniosły wreszcie, nie zatrzymując

49