Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie rozszczepiła się jeszcze dokładnie na człowieka i astralnika. Wzbierało to dopiero i przypływało ku mnie...
Wciąż jednak wydawało mi się, że nie jest to wszystko takie straszne, jak wyglądało... Poprostu sądziłem tak przez grzeczność, uważając, że to zapewne jakaś specjalnie dla mnie przez „Jakąś Wyższą Istotę“ zaaranżowana historja, która zresztą jest w jakiś sposób nierealna. Mimo to wolałem cofnąć się w bardziej cywilizowaną sferę Astralji. Depcąc mimowoli co chwila po jakichś żyjątkach, otworzyłem drzwi do mego przedziału. Był już po sufit zapełniony dobrze rozwiniętemi astralnikami. Przeciskałem się przez nich jak przez górę żelatyny, a stanąwszy wreszcie przed swojem miejscem, zastałem je... zajęte. Siedział na niem astralnik, bezczelnie zaglądając mi w oczy.
Niby nie rozumiejąc tego, siadłem jakby nigdy nic, licząc po dawnemu na to, że jest to tylko zjawisko optyczne. Ale ciała astralników mego przedziału nabrały widocznie tymczasem większej gęstości. Napotkałem na opór. Siadałem na niego raz po raz coraz silniej, przytłaczając go równocześnie plecami do ściany, aż się wreszcie rozbryznął.
Coś się ruszało po moich kieszeniach. Przeszukałem je i wyjąłem kilka małych astralników, których nb. rozgniotłem. Podczas tego polowania namacałem w kieszeni nóż, podarowany mi niegdyś przez p. Franciszka Mirandollę, i znowu ogarnęły mnie myśli wojownicze, chociaż przedtem za najwłaściwszą broń przeciw temu wrogowi uważałem... nożyczki...
Nagle naprzeciw mnie pojawiły się jakieś usta, pod niemi nos, a u dołu błyszczące oczy. Niespodziewane to zjawisko przestraszyło mnie tym razem naprawdę, aż się zorjentowałem, że to astralnik zwisający z sufitu głową