Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie obu dłońmi twarz z całej siły, latał boso po pokoju i wył z bólu w niebogłosy.
Równocześnie po drugiej stronie ulicy przez drzwi otwarte na balkon pierwszego piętra rozległy się dźwięki walca z „Wesołej wdówki“. Grała córka właścicielki kamienicy.
Nienawiść Roberta zyskała inny punkt zaczepienia. Siadł na łóżku i jęcząc zcicha, czekał, aż ustanie ta gra przeklęta, teraz jedyna przyczyna jego bólu i bezsenności.
Wtem zapukał ktoś do drzwi i zaraz wszedł ze świecą w ręku mały, rudy człowieczek, z szwedzką bródką, oczyma okolonemi żółtawemi pierścieniami, tak, że wyglądały jak tarcze na strzelnicy; z pod oczu zaś i od kątów ust rozbiegały się pęki bruzd, które chwilami to zwężały się, to rozszerzały, jakby tłumiły nagły paroksyzm śmiechu. Był również ubrany tylko w koszulę. Widocznie sąsiad hotelowy.
— Kto to? — spytał Robert, wściekły.
Przybyły, nic nie odpowiadając, zbliżył się nieco do Roberta i zaświeciwszy mu prosto w twarz, oglądał go od stóp do głów, jakby z satysfakcją, poczem postawił świecę na stole, a sam usiadł na krześle, które sobie wysunął na środek pokoju.
— Panu zapewne dokuczają moje jęki? Nie może pan spać?
Sąsiad kiwnął głową.
— Przepraszam pana bardzo...
— O, o, niema za co! — odezwał się sąsiad ze skwapliwą dobrodusznościa.
— Zęby mnie bolą strasznie!
— Zęby! Tylko zęby? — odrzekł sąsiad, jakby z rozczarowaniem. — A ja przypisywałem panu co najmniej kurcze żołądkowe.