Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ulica była świątecznie przybrana. Na oknach w doniczkach stały czarne kwiaty, z balkonów zwieszały się czarne dywany. Ulica wiła się do góry i ginęła w oddali, zamieniając się w obłok.
Tłum ludu go oczekiwał. Wszyscy ściskali sobie dłonie i cieszyli się, rozmawiając o kimś żywo ze sobą. Wśród nich stał wielki powóz, zaprzężony w cztery ogromne kare konie, którym ślepia krwawo błyszczały. Na koźle siedział karzeł dziwnie przybrany i niby grzecznym lecz tajemniczo szyderczym ruchem ręki, zaprosił nadchodzącego do wsiadania.
On bez namysłu wsiadł do powozu, a karzeł znowu trzasnął z bicza i pojechał powoli. Tłum ludzi śpiewał coś przygłuszonym głosem, niósł chorągwie, a dzwony odezwały się zdaleka.
Siedział w powozie dumnie, nie śmiejąc się ruszyć. Nie patrzył na nikogo, odnosząc te wszystkie hołdy, śpiewy i dźwięki do swojej osoby.
Długo trwała ta jazda, nogi w kolanach mu ścierpły, lecz nie ruszał się wcale, oczekując końca podróży. Patrzył w niebo.
Minęli miasto, śpiewy i dzwony już umilkły, a tłum zaczął się rozchodzić. Jedni rozmawiali o przygodnych rzeczach, inni zrywali kwiaty, inni znowu szli na boczne ścieżki i znikali w gaikach, których pełno było na równinie za miastem. Sam został.
Powóz jechał dalej. Podróżny patrzył w plecy karła, który siedział na wysokim koźle i nie odwracał głowy. Konie parskały nozdrzami, a ślepie ich krwawiły się. Jechali teraz galopem, a naokoło był obłok.
Kiedy już słońce zachodziło, przyjechali na miejsce. Ziemia była świeżo poruszona, nad nią stali dwaj ludzie, oparci na łopatach, nie patrzyli jednak na przyjeżdżających,