Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogła już dłużej. Ogarnął ją stan, który nie był ani snem ani zemdleniem. Nadsłuchiwała tylko wściekłego wycia burzy, która rozbijała się po ulicach, szukając czegoś czy kogoś. Były w tym głosie jakby skomlenia, skrobania i groźby. Ale Ludmiła czuła się już tutaj za murem bezpieczną ze swoim skarbem skradzionym.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tu przerwa w jej bycie, a potem ból, jakby znany... Wiła się z tego bólu i ze strachu przed ponowną utratą czegoś bezcennego. Jakieś ciepło wysuwało się z niej uparcie i pieszczotliwie a natomiast zostawała w członkach lodowatość.
— Ono! Ono! — szeptała sobie w martwiejących myślach.
Bez czucia zwaliła się na ziemię.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Szary świt już był, gdy się dźwignęła, i nawpół senna klękła przy łóżeczku. Miała zawarte oczy, śpiąco czy rozmyślnie. Ostrożnie wysunęła rękę i dotknęła świętego ciałka. Tego, które było nadziemskie a przecież aż nazbyt ziemskie. Wodziła po niem ręką jak ślepa. Przekonywała się, czy wszystko w porządku. Wiedziała, że ta istota siedzi pod kołdrą, w pozycji takiej, w jakiej zawsze podczas choroby siedziała, jedną nóżkę podgiąwszy pod siebie. Dotknęła jej oczu — i one były zamknięte.
— Jesteś, jesteś już u mnie i nic już stać ci się nie może. Niech się trzęsie ze złości wichura. Ja cię już nikomu nie oddam. Nie odstąpię cię ani na chwilę. Będziesz żyła, będziesz żyła. Przecież już sobie tak długo odpoczęłaś. Są jeszcze wszystkie lekarstwa. Będziesz