Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odpadli od niego jak opite pijawki i odpoczywali, dychając ciężko.
On zapalił cygaro i czekał litościwie. Poczem jednak wyjął zegarek, zafrasował się i zagasiwszy cygaro, rzekł:
— Dojeżdżamy już do Rozporka; jeżeli panowie mają jeszcze trochę skorzystać, nie można zwlekać. Panowie już cokolwiek odpoczęli... Nuże, buch go w mordę!
— Buch go w mordę! — odpowiedziała zrozpaczonym szeptem nieszczęsna trójka i dźwignęła się jakby na rozkaz. Pomału jednak weszli znów we właściwy rytm, ale ręce nie trafiały już porządnie w cel, słaniali się na nogach, wzrok ich zamglił się, aż stała się rzecz straszna:
zrazu przez pomyłkę, potem z coraz większem rozwścieczeniem zaczęli się wzajemnie między sobą prać i prażyć po mordach, odczuwając to jakby ulgę po nienaturalnej operacji, dokonywanej na bałwanie. Wleźli mu na kolana jak niesforne dzieci, szczypali i drapali się po twarzach, targali się za włosy, darli na sobie krawatki a z pięknych futer leciał wyskubany puch...
— Rozporek!
Pociąg stanął nagle, szum i zamęt w głowach ustał a zmęczona trójka zapragnęła naraz snu. Val Codo zrzucił ich na kanapki, obmacał każdemu ubranie i wyciągnąwszy ich portfele, oznajmił:
— Jako honorarjum biorę sobie od każdego z panów tylko ekwiwalent dwóch dolarów po kursie urzędowym. Bardzo tanio a rzetelnie zapracowane. Reszty nie tykam.
I ciągnącemi krokami jak kaleka wysunął się powoli z przedziału. Pociąg stał jeszcze. Zwyciężeni zwycięzcy, odegnawszy sen, całym wysiłkiem woli rzucili się za nim na korytarzyk. Już go nie było. Otwarli okno, patrząc