Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po tej operacji przystąpiono do dalszych rękoczynów. Zaczął na odmianę François: głasnął widziadło mocno po buzi; pośpieszył mu z posiłkami Jules i trzasnął to licho w ordynarny jego visage; zakończył Jean i gruchnął je w plugawe lice. Następnie już bez kolejki łomotali człowieka raźno w portal, psuli mu jego facjatę, zajeżdżali mu pięściami w bramę, kropili go w telefon, wlepiali mu apuchtiny, łaskotali go po gębuli, tłukli go w makutrę, i bęc, i bęc, łup, łup, szast, szast, bili go w mordę od ucha do ucha. Razy szły coraz raźniej, jak hepanie cepów na klepisku i coraz częściej nieznajomy pociągał za czerwony sznureczek, aby wypluć zbyteczne już zęby.
Ale w miarę swego rozjuszenia trzej sojusznicy czuli, jak morda Val Cody coraz bardziej twardnieje i przyszła im jedna i ta sama złowroga myśl:
— Beton!!
Wstrzymali się na chwilę i spojrzeli na siebie wzajemnie, jakby po to, żeby się znowu porozumieć. Ale Val Codo nie dopuścił do tego. W chwili wolnej od brania w mordę, gęba jego rozszerzyła się nagle w śmiech szeroki jak u księżyca w pełni, i coś zaryczało w nim, dudniąc triumfalnie, w piersiach, w brzuchu, aż do nóg. Tego nie mogli wytrzymać i jakby magnetycznie przyciągnięci, bili go dalej po mordzie, automatycznie, opadając z sił i podwajając swe siły. Bili go pięściami i kantami dłoni już bez wyboru, po gębie, po głowie, w uszy, w kark, walili go we wszelkie walory jego przypuszczalnego ciała — a wszędzie znajdowali mordę!!
Aż im dłonie popuchły, a zza paznokci pokazała się krew...
Val Codo zaś rozparł się wygodnie na fotelu, ująwszy się łapami za wydatne uda, które odpowiednio rozszerzył.