Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje nazwisko — rzekł — jest nieco trudne do zapamiętania, dlatego wręczam panom swój bilet wizytowy — lecz broń Boże, nie wyzywam nikogo na pojedynek.
Pochylili się ciekawie nad ozdobną dużą kartą, podobną raczej do ofert firm handlowych, i wyczytali nazwisko:
Val Codo d’Amor.
— Wcale pan do amora nie podobny — zauważył Jules.
— Trafnie pan powiedział, i to mnie właśnie martwi — mówił Val Codo z olśniewającą dobrodusznością. — Bo nie chciałbym z nikim wejść w zatarg, któryby się mógł skończyć tak paskudnie. Ja jestem właśnie akumulatorem miłości... ale to nie należy do rzeczy. Wracając do rzeczy: Czy nie zauważyli panowie, że teraz cała Polska od Gdańska do Śniatynia pierze się po pyskach i że należałoby coś nareszcie z tem zrobić?
— Czy pan myśli, że to tylko u nas? Na całym świecie panuje ten zwyczaj.
— Ach, ja nie pragnę usuwać tradycyj narodowych, przeciwnie, przeciwnie... Przecież nasz wieszcz Sienkiewicz opowiada, że polski Pan Jezus praskał śmierć po pysku. Ale zdaje mi się, że zawsze tam, gdzie jedna strona bije w mordę, musi być druga strona, która bierze w mordę. To przecież jasne. I to branie w mordę jest bardzo ważne...
— Aha, pan jest filantropem — szydził uspokojony już Jules. — Myśmy też zaraz przeczuwali w panu coś niby księdza; gdy pan tak siedział wtulony w swój fotel, wyglądał pan jak spowiednik w konfesjonale.
— Bo też ja istotnie pochodzę z rodziny księży, jestem prawnukiem ks. Baudouina, tego, co to, jak panowie wiedzą, nadstawił drugi policzek. Musi być podział pracy.
— Ale niechże pan nam teraz wyjaśni, co to za nitka, którą pan ciągle żuje w ustach?