Strona:Karol Irzykowski - Nowele.pdf/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świecy wahał się pod podmuchem wiatru. On jednak przechylił się i wyjrzał.
Od obu stron okna, tuż blizko, wyskakiwały równoległe ściany, otaczając sobą ciemne podwórze. Był to graniastosłup czarności. Podniósł głowę w górę i ujrzał nad sobą jeszcze parę piątr, jego okno znajdowało się tedy w samym środku owego głębokiego graniastosłupa.
W oddali, poprzez mur przeciwległy, widział łunę mnóstwa świateł. Była to illuminacya. Uzmysławiał sobie szmer życia wrącego naokoło tych świateł tak długo, aż mu się wydało, że ten szmer dolatuje aż do niego. Gwiazdy iskrzyły się na niebie, a było ich tyle i zeskakiwały tak nisko, że trudno mu było oznaczyć granicę między obiema illuminacyami spółkującemi ze sobą.
Dławiąc tym widokiem swoje oczy, stał przy oknie z gołą piersią, kaszlącą gębą, oczyma powleczonemi mgłą starczą, stał i wylizywał łzy spadające mu na rękę.
Wreszcie skwapliwie zamknął okno, od-