Strona:Karol Irzykowski - Nowele.pdf/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przypominał sobie sytuacye z nią przebyte i czuł, że nowe oczy dorastają mu w mózgu. A szczególnie jedna z tych sytuacyi tańczyła mu przed pamięcią.
Był to spacer na drodze wiejskiej. Ona szła naprzód z kim innym, a on o kilka kroków za nimi szedł razem z pewnym poczciwym chłopcem. Księżyc był w pełni i jasno oświetlał równinę. On idąc w tyle rzucał pierwszej parze bezsilne przycinki i zachęcał złośliwie swego towarzysza, aby we dwójkę deptali po jej cieniu. A przecież w tej samej chwili patrzył wtedy na las czerniejący w oddali, na biały księżyc, unoszący się bez nieba nad lasem, i domyślał się w tej ciemni istnienia wolnych, oblanych jasnemi strugami światła polanek, w otoczeniu filarów drzew, niby meczetów modlącego się spokoju.
Już oddawna wszedł w tłum i z oczyma nieruchomo w dal wpatrzonemi snuł się bezwładnie, popychany to w tę, to w ową stronę przez ludzi, jak szczątek rozbitego statku miotany falami. I było mu dobrze z tą bezwładnością, tak że niemal żało-