Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kazałem osiodłać najlepszego konia i udałem się do pałacu królewskiego. Nietrudnoby mi było uzyskać posłuchanie, atoli ku wielkiemu przerażeniu dowiedziałem się, że przebywa właśnie na jednym z odległych zamków myśliwskich. Musiałem poprzestać na ministrze. Niestety był nim ten sam mąż, z którym jako naczelnikiem poselstwa jeździłem po raz pierwszy do Kosambi i nie chciałem wracać pod jego opieką. Od tego czasu dawał mi niejednokrotnie do poznania, iż mi nie sprzyja, a nawet przyganiał memu sposobowi postępowania i nawykom. Nie było mi wcale przyjemnie wytaczać przed nim sprawy, atoli mając za sobą niezaprzeczalny fakt, oraz pewnym będąc, że czynię dobrze, oddając w ręce władz rozbójnika, sądziłem, iż mogę nie zważać na osobiste stosunki.
Opowiedziałem jak mogłem najjaśniej i najkrócej, co się zdarzyło przed moim domem i dodałem zrozumiałą całkiem prośbę, by na tę noc wysłano do mnie oddział wojska celem ochrony, a także celem schwytania Angulimali.
Minister wysłuchał mych słów, milcząc i uśmiechając się w sposób zagadkowy, potem zaś odpowiedział :
— Drogi Kamanito! Nie wiem, czyś już dziś zajrzał głęboko do dzbana, czy może zostajesz jeszcze pod wpływem nocnej birbantki, jakie się u ciebie tak pono często odbywają, że weszło to w przysłowie. Może też zepsułeś sobie żołądek ostremi i korzennemi potrawami tak dalece, iż nie tylko w nocy, ale w dzień jasny trapi cię zmora. Tym jeno okolicznościom przypisać mogę całą posłyszaną awanturę, albowiem wiemy dobrze wszyscy, że Angulimala oddawna już nie bawi na tym łez padole.