Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przybywałem zazwyczaj z ogromną karawaną do jakiegoś miasta, dokąd nikt wyruszyć nie śmiał z powpdu zupełnego odcięcia drogi przez zbójnickie bandy, a mieszkańcy rzucali się z taką łapczywością na moje towary, że sprzedawać je mogłem z dziesięćkrotnym zarobkiem. Nie poprzestając na tem, wyciągałem korzyści z pamiętnej prelekcji — „O znamionach przekupności u wyższych i niższych urzędników, oraz wysokości sum potrzebnych — a zyski, jakie osiągnąłem w krótkim czasie z samego jeno stosowania tych maksym, utworzyły spory majątek.
Minęło kilka lat na urozmaiconem życiu, złożonem z uciech światowych rodzinnego miasta i niebezpiecznych podróży kupieckich, które zresztą mimo grozy nie wyłączały również przyjemności. Przybywszy do obcego miasta, zajeżdżałem zawsze do jednej z uroczych wszetecznic, mając do niej polecenie ze strony którejś z ujjenijskich koleżanek, a kobietki te nieraz w sposób nader przemyślny ułatwiały mi interesy handlowe.
Pewnego dnia przed południem wszedł ojciec do mojej komnaty, w chwili gdy właśnie pociągałem wargi purpurowym lakierem, dając jednocześnie przez okno zlecenia służącemu, siodłającemu w podwórzu ulubionego wierzchowca. Należało to uczynić dzisiaj właśnie z niezwykłą starannością, a także trzeba było w sprytny sposób umieścić na łęku poduszkę, gdyż zamierzałem wziąć przed siebie na siodło jedną z uroczych, gazelookich członkiń wesołego klasztoru. Umówiłem się z przyjaciółmi i przyjaciółkami, iż spędzimy dzień na miłej zabawie w parku miejskim.
Chciałem poczęstować zaraz ojca przekąską, jak to bywa w zwyczaju, ale odmówił, a gdy mu podałem