Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeciąć piłą. Uścisnąłem dłoń czcigodnego mędrca, który miał łzę w oku, a pocieszał się jeno myślą, iż spotkamy się jeszcze na krwawych szlakach okrutnej Kali.
Wyruszyliśmy tedy obaj w towarzystwie czterech rozbójników, którzy odpowiadali głowami za nasze bezpieczne przybycie do Ujjeni. Angulimala, dbający bardzo o swoją cześć rozbójniczą, przyobiecał im na pożegnanie, że jeśli nie odstawią mnie w całości do rodzinnego miasta, natenczas ściągnie z nich skóry i powiesi je na pierwszem rozdrożu. Wiedzieli, iż dotrzymuje słowa, przeto sprawiali się dzielnie, pielęgnowali mnie nader czule i zapewne wrócili do szeregów czcicieli i wyznawców bogini, gdzie się może dotąd znajdują.
Bez żadnego przypadku przybyliśmy do Ujjeni, z czego byłem zadowolony, gdyż miałem dość przygód, a rodzice ucieszyli się mną bardzo. To też nader trudną było rzeczą skłonić ich do drugiej podróży do Kosambi. Ojciec, prócz znacznego okupu, stracił wszystkie towary mej karawany, oraz domowników i nie był w stanie tak rychło myśleć o ponownej wyprawie. Wszystko było jednak niczem w porównaniu do trwogi, jaką przejmowały rodziców niebezpieczeństwa podróży.
Co chwila dochodziły też wieści o strasznych czynach Angulimali i, wyznaję szczerze, nie odczuwałem zgoła chęci, by dostać się w jego ręce powtórnie. Niepodobieństwem też było podówczas wysłać wieść do Kosambi, musiałem tedy poprzestać na wspomnieniach i z wiarą w wierność mej drogiej Vasitthi czekać lepszych czasów.
Nadeszły w istocie niedługo. Pewnego dnia rozeszła się błyskawicznie wieść po mieście, że Satagira, syn ministra z Kosambi pobił na głowę bandę Angulimali,