Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Odrodzili...? — spytała — Wszakże powiedział Pan, że wyrażenie to jest nie na miejscu, jak również nie na miejscu jest pojęcie nieodradzania się więcej. Jest nie na miejscu odnośnie do nirwany każde słowo, którem chciałbyś coś ująć i określić.
— Cóż mi z nieokreślonych pojęć?
— Spytaj raczej czy warto sięgać po to, co określone! — odparła.
— Ach, droga Vasitthi! — zawołał Kamanita. — Musiałem chyba w któremś z wcieleń dopuścić się zamordowania bramina, lub podobnej zbrodni i za to mnie tak okrutna spotkała kara w uliczce Rajagahy. Gdybym tam nie był zginął nagłą śmiercią, znalazłbym się niezawodnie u stóp mistrza i patrzyłbym własnemi oczyma jak wstępuje do nirwany. Wówczas stałbym się czem ty jesteś. Ale dość tego! Droga Vasitthi, uczyń mi jedną łaskę, dopóki dysponujemy jeszcze myślami i wyobrażeniami. Opisz mi dokładnie mistrza, bym go ujrzał w duchu i dopiął tego, co mi danem nie było na ziemi. Niezawodnie napełni mnie pokojem widzenie owo.
— Chętnie uczynię ci zadość, ukochany mój! — powiedziała Vasitthi i opisała mu postać Budy, szczegółowo, rys po rysie, nie pomijając niczego.
Ale gdy skończyła, rzekł Kamanita ze smutkiem:
— Cóż warte opisywanie? Wszystko co mówisz, odnosić się może równie dobrze do owego starego ascety, z którym spędziłem noc w przedsionku domu garncarza w Rajagaha. Nie był on nawet tak nierozsądny jak sądziłem, bo powiedział kilka rzeczy zgodnych z rzeczywistą nauką mistrza. Droga Vasitthi, nie opisuj już, ale przedstaw sobie w duchu Budę, jakim go widziałaś