Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pola. Ściemniło się całkiem, ale wszedł księżyc ponad lasem przeciwległym i przy czerwonym blasku pełni doszłyśmy nakoniec do Kusinary.
Była to w istocie bardzo licha wiosczyna, zaludniona przez Malasów, a domy zbudowane były z plecionek oblepionych gliną. Na pierwszy rzut oka wydało mi się, że miejscowość tę nawiedziła jakaś straszliwa choroba. Na każdym progu siedzieli starzy, chorzy ludzie i zawodzili głośno.
Spytałyśmy o przyczynę.
— Ach! — wołali załamując ręce — lada chwila umrze mistrz dostojny! Może tej jeszcze godziny zagaśnie światłość świata! Malasowie poszli do gaju, by ujrzeć jeszcze świętego męża. Zaraz po zachodzie słońca przybył tutaj Ananda i powiedział zebranym na targowisku mieszkańcom: — Dzisiaj, przed północą wnijdzie mistrz do nirwany. Baczcież, byście sobie nie wyrzucali potem, że we wsi waszej zeszedł Buda ze świata, a wyście zaniedbali sposobności upadnięcia mu do stóp, bodaj w ostatniej chwili. Ruszyli tedy Malasi z żonami i dziećmi, płacząc i wyrzekając, my zaś zostaliśmy, bowiem sił nie mamy iść i pokłonić się mistrzowi w ostatniej chwili jego ziemskiego żywota.
Kazałyśmy sobie pokazać drogę do gaju. Gdyśmy jednak znalazły się na niej, była zapełniona tłumem wracających Malasów. Zboczyłyśmy przeto, zdążając przez pola.
Na skraju lasu stał oparty o drzewo mnich i płakał, chwili, gdym się zatrzymała wzruszona, podniósł oczy w niebo, światło księżyca oblało twarz jego skurczoną bólem niewysłowionym i poznałam Anandę.
— Więc przybyłam zapóźno! — powiedziałam do siebie, czując jednocześnie, że mnie opuszczają siły do reszty.