Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wróciwszy z żebraczej wycieczki i spożywszy co mi dano, siadłam u stóp pięknego drzewa, stojącego na polance leśnej i zaczęłam rozmyślać nad zadaną sentencją mistrza.
Wróciwszy wieczorem pierwszego zaraz dnia do wspólnej hali, spostrzegłam, że rozmyślanie napełniło mnie wielkim niepokojem. Zaczęłam przeczuwać co miał na myśli mąż boży, wyznaczając mi to zadanie, a następnego wieczoru posiadłam już pewność zupełną.
Sądziłam, że kroczę drogą ku spokojowi doskonałemu, a miłość swoją i namiętność mam już poza sobą. Ten niedościgniony znawca serca ludzkiego wiedział dobrze, iż nie przezwyciężyłam dotąd uczucia, ale przycichło ono tylko pod głębokiem wrażeniem nauki i nowego życia, że zaszyło się w najtajniejszy kąt duszy i tam czeka, aż czas jego nadejdzie. Umyślnie tedy zwrócił mi uwagę, bym je wyśledziła w tej ostatniej kryjówce i stoczyła walkę zwycięską.
I tak też było, miłość stanęła przede mną ponownie, i tak mocną się okazała, iż musiałam zebrać wszystkie siły ducha, by stoczyć bój.
Od kilku już miesięcy wiedziałam, że ukochany mój nie został zabity, ale prawdopodobnie oddycha jeszcze powietrzem tej ziemi. Zjawienie się na terasie Angulimali i przyniesiona przez niego wieść, były to tak nagłe i niespodziewane rzeczy, iż namiętności rozpętały się we mnie, ogarnęły i zatopiły niemal w swym wirze. Nienawiść, plany zemsty, zbrodnicze knowania, wszystko to było niby demoniczny tan, a zaledwo się rozpoczął, przyszło nagłe nawrócenie się rozbójnika, przemożne wrażenie nauki Budy, nowe życie, i wreszcie świt nieznanego, nieprzeczuwanego nawet poglądu na świat, który domagał się wykorzenienia wszystkich