Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panduka poczyni jawnie przygotowania do odjazdu, który ma rzekomo nastąpić rano, iść ma ze mną niby to znaczny oddział wojsk w celu wyłapania rozbójników, grasujących po lasach na wschodzie. Mają oni, wiem to dobrze, pomocników i zaufanych w mieście, a przeto dowiedzą się i zostaną w ten sposób oszukani. Ja tymczasem wybiorę się w godzinę po północy z trzydziestu jezdnymi, opuszczę miasto bramą południową i, zataczając wielki łuk, przez wzgórza, pociągnę na wschód. W tej drodze nie chcę się posuwać gościńcami, przynajmniej jak długo nie oddalę się znacznie od Kosambi. Właśnie w miejscowości, przez którą mi jechać wypadnie, leży letni pałacyk ojca twego, gdzie przebywałaś, będąc dzieckiem, musisz więc znać każdą ścieżynę i przesmyk i dlatego to umyśliłem zasięgnąć twej rady.
Oświadczyłam gotowość dania informacyj i, kazawszy sobie podać tabliczkę, wykreśliłam na niej dokładną mapę marszu, czyniąc krzyżyki w miejscach, które szczególniej zapamiętać należało. Zalecałam jedną zwłaszcza ścieżkę, wiodącą przez rozpadlinę, zwężającą się tak, że na znacznej przestrzeni dwu jezdnych obok siebie iść tamtędy nie mogło. Droga ta była zupełnie nieznana, a gdyby nawet rozbójnicy przypuszczali, że istnieje, nie szukaliby tam napewno nikogo.
W jarze tym zabawiałam się, będąc dzieckiem, piłką z Medini, braćmi i malcami naszego dzierżawcy łąk i pól.
Satagira zauważył, że drży ręka moja kreśląca na tabliczce linje i spytał, czy nie mam dreszczy. Odpowiedziałam, że znużyła mnie bezsenna noc. Ujął mą dłoń i z troskliwością wielką powiedział, iż dziwnie zimna jest i wilgotna. Uspokajałam go, bagatelizując