Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie mogłam uwierzyć, iż rzeczywistością było me przymierze z zbójem w celu zgładzenia człowieka, który mnie zawiódł przed domowe ognisko.
Z drugiej strony nie wiedziałam, kiedy mąż mój zamierza wyjechać. Jakże miałam się tego dowiedzieć, a co więcej wybadać jaką obierze drogę, gdy trzyma to wszystko w tajemnicy?
Słowa zbója, czyniące aluzję do sposobów, jakich może użyć piękna kobieta wobec mężczyzny, ukazywały mi całą nikczemność zamierzonego podstępu. Za nic w świecie nie użyłabym zalotności, by uwiedzionego nią wydać w ręce wroga, ale to właśnie rozważanie uświadomiło mi, że nie mam skrupułów co do samego Satagiry, jeno budzą we mnie odrazę niskie i zbrodnicze metody wyrwania mu tajemnicy. Gdybym ją posiadała, gdybym miała w ręku tabliczkę notatkową z wykreśloną linją marszu, nie zawahałabym się ni chwili i zwierzyłabym wszystko Angulimali.
Zadrżałam, bowiem uczułam się współwinną śmierci męża i podziękowałam losowi, który mi rzecz ową uniemożliwiał. Choćbym wiedziała, kiedy jedzie, to o drodze zamierzonej dowiedzieć się mogłam jeno od niego samego, lub jego zaufańca.
Na niebo wypłynęło słońce, złocąc kopuły miasta, ja zaś patrzyłam na cudny widok, doznając atoli innych zgoła uczuć, niż czasu pamiętnych świtów po nocy z tobą spędzonej na „Terasie Beztroskich“. Nieszczęśliwa, jakby postarzała o całe stulecie, wróciłam do pałacu męża.
Chcąc dojść do mego mieszkania, minąć musiałam długą galerję, na którą wychodziło kilka zakratowanych okien. Przechodząc mimo, posłyszałam głosy. Jeden z nich, a był to głos Satagiry, brzmiał jak następuje: