Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXIX.
ZAPACH KORALOWEGO DRZEWA.

Nie wrócili w istocie nad niegościnne brzegi niebiańskiej Gangi, za to często kierowali swój lot ku malachitowej kotlinie. Spoczywając w cieniu potężnej korony koralowego drzewa, oddychali wonią niezrównaną, płynącą z karmazynowych kwiatów, a z głębi ich poznania wychylały się coraz to nowe wspomnienia minionych wcieleń.
Widzieli się to w pałacach i chatach wieśniaczych, ale zawsze połączeni byli miłością wzajemną, bez względu na strój z jedwabiu i muślinu, czy samodziału. Czasem łączyli się w szczęśliwem współżyciu, innym razem rozłąka i śmierć dzieliła ich, ale los nie zmieniał w niczem ich miłości.
Cofnęli się w dawne czasy, kiedy ludzie mocarniejsi byli, w owe niezapomniane, bohaterskie wieki, kiedy to on wyrwał się z jej objęć, dosiadł słonia bojowego, pospieszył do miasta słoni z pomocą przyjaciołom swoim, książętom Panduingów, w walce z Kuruingami i bojując w szeregach Arjuny i Kryszny wydał ostatnie tchnienie na polach Kurukczetry. Dowiedziawszy się o tem, kazała zbudować stos przed pałacem i wstąpiwszy nań z wszystkiemi niewiastami swemi, podpaliła własną ręką smolne bierwiona.