Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kamanita potrząsnął głową.
— Nie wiem o czem mówicie! — powiedział — Cóż to znaczy ułuda senna?
— Pamiętajcie, — ozwał się człowiek biało ubrany — że on nie był jeszcze u drzewa koralowego.
— Nie, w istocie tam nie byłem, ale sąsiad mój z jeziora lotosowego wspomniał mi o tem. Drzewo owo, to pono cud. Powiedzcież mi coś więcej.
Spojrzeli po sobie, potrząsnęli głowami i uśmiechnęli się tajemniczo.
— Radbym się tam udać natychmiast. Może mi z was który wskaże drogę?
— Droga znajdzie się sama, gdy nastanie czas właściwy.
Kamanita przesunął ręką po czole.
— O jednym jeszcze cudzie wspomniał mi sąsiad, — powiedział — o Gandze niebiańskim. Zasila nasze jezioro, żali i waszemu użycza wody?
Biało odziany człowiek pokazał mu krystalicznie czystą rzeczułkę, okrążającą wzgórze i toczącą się ku stawowi.
— Oto nasz dopływ! — rzekł — Niezliczona liczba takich żył wodnych przecina dolinę, gdzie żyjemy, to coś widział, to jeno większa wstęga wody, zaś niebiański Ganga otacza całe Sukhavati.
— Widziałeś samą rzekę świętą?
Biała postać zaprzeczyła głową.
— Nie można się tedy do niej dostać?
— Można! — zapewnili wszyscy — Ale nie był tam z nas żaden. I na cóż? Nigdzie piękniej niźli tu być nie może. Niektórzy wybrali się tam, coprawda, ale nie ponowili potem wędrówki.
— Dlaczegóż to?