Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdzie świegotały różnobarwne ptaszęta i szumiały korony drzew, płynął nad rozkwieconemi łąkami, na których igrały powabne antylopy, nie bojąc się go zgoła i usiadł na łagodnem zboczu pagórka. Ujrzał poprzez pnie drzew i kwitnące krzewy część jeziora lśniącego, lotosami pokrytego i zauważył, że w koronach wielu kwiatów nie było wcale ludzkich postaci.
Nastała widocznie pora ogólnych tanów, bo pod drzewami, wśród krzewów i wokoło skał roiły się postacie niby świętojańskie robaczki w ciepły wieczór letni.
Błogosławione istoty krążyły cicho samotnie, parami, albo grupami, a widać było z wyrazu ich twarzy, gestów i spojrzeń, że rozmowa toczyła się żywa. Patrząc, dorozumiewał się nawet treści, chwytał fragmenty, odczuwając wszystko bez pomocy słowa.
Słodkiem ogarnięty rozmarzeniem, patrzył upojony i po chwili odczuł pragnienie porozumienia się z rozradowaną rzeszą.
Niezwłocznie znalazł się pośród towarzystwa, mile witany jako świeży przybysz, dopiero co zbudzony.
Kamanita zdziwił się bardzo i spytał jak wieść o jego pojawieniu się mogła tak szybko rozejść się po calem Sukhavati.
— Wszystkie lotosy rajskich stawów odczuwają rozkwitnięcie nowego kwiatu i zbudzenie się nowej istoty ludzkiej na szczęśliwość! — odpowiedziano mu.
— Skądże jednak wiecie, — spytał — że to ja przybyłem właśnie?
Uśmiechnęli się wszyscy mile.
— Nie rozbudziłeś się dotąd w zupełności.
— Spoglądasz na nas jeszcze jakbyśmy byli ułudą senną, bojąc się że znikniemy, a wróci smutna rzeczywistość.