Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stała piękna dziewczyna, przybrana w dostatnią, jedwabną szatę, uwieńczona jaśminowem kwieciem i, ukazując w uśmiechu czerwone od żucia betelu zęby swoje, zapraszała uprzejmie:
— Wędrowcze, wstąp! W domu tym gości uciecha!
Ale mistrz minął dom radości, wspominając w duchu własne słowa:
— Płaczem jest zakonowi świętych najweselszy śpiew, szaleństwem taniec, głupotą dziecięcą pokazywanie w bezcelowym uśmiechu zębów. Zaprawdę, starczy zachwyconym patrzeniem w oblicze prawdy sam jeno uśmiech oczu.
Dom sąsiedni stał w pobliżu, ale dolatał tam pobrzek viny, przeto Buda minął go i stanął przy następnym. Zobaczył dwu rzeźników, zajętych gorliwie ćwiartowaniem zarżniętej właśnie krowy. Korzystając z resztek światła, krajali mięso ostremi nożami.
Mistrz poszedł dalej.
Pod następnym domem stało mnóstwo misek i garnków, świeżo zrobionych w ciągu długiego, pracowitego dnia. Koło garncarskie znajdowało się pod smukłą tamaryndą, a garncarz zdjął zeń właśnie miskę i niósł ku poprzednio wytoczonym.
Mistrz przystąpił do garncarza, pozdrowił go i rzekł:
— Jeśli nie jest ci to przykrem, o potomku Bhagów, przenocuję w przedsionku domu twego.
— Nie jest mi to wcale przykre, panie! — odrzekł garncarz. — Ale znajduje się u mnie już pewien znużony wędrowiec. Jeśli jemu nie będzie to nie na rękę, tedy nocuj wedle upodobania.
Mistrz zaczął rozważać.