Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przecie to musi być prawdą, skoro pochodzi od pana Culmera. Jutro zażądają od pana rzeczy gorszej; pojutrze będzie pan zniesławiał najuczciwszego człowieka, wiedząc, że pan szerzy fałsz o nim: usprawiedliwiać się pan będzie przed sobą tem, że to się robi dla wyższych celów. Ten człowiek sam sobie winien, że stanął na drodze pańskiej organizacji. Później sumienie w panu tak zamilknie, że już usprawiedliwienia nie będą potrzebne. Wreszcie, z łatwością będzie się pan dawał używać do służby przeciw własnej ojczyźnie, ze zgubą wszystkiego, co pan przedtem czcił i kochał.
Na twarzy Kozienieckiego zaczął wypełzać wyraz ostrego bólu. Twardowski to widział, ale jak zimny chirurg, bez wahania prowadził swą operację do końca.
— Przyglądałem się panu od pierwszej chwili — mówił dalej. — Pan nie jest człowiekiem bardzo uczuciowym, nie jest pan idealistą, myśli pan przedewszystkiem o sobie, ale jest pan typem uczciwego człowieka w stylu zachodnim, człowieka, który nie robi rzeczy niskich, bo siebie szanuje. I dzięki tracycjom rodzinnym jest pan dobrym Polakiem. Chwila obecna jest w życiu i w duszy pańskiej przełomową. Człowiek pańskiego typu ma potrzebę pozostawania w zgodzie z sobą samym, chce patrzeć śmiało sobie samemu w oczy. Dziś ta potrzeba zaczyna w panu słabnąć i będzie zanikała coraz bardziej, coraz rzadziej będzie pan pytał własnego sumienia o sąd o pańskich postępkach. Wkońcu sumienie zamilknie, zatraci pan szacunek dla samego siebie — wystarczy, że ludzie będą pana szanowali... jak Culmera.
Zamilkł. Kozieniecki siedział blady, z bolesnym skurczem w twarzy, oczy jego przygasłe patrzyły w przestrzeń, jakby w przyszłość, którą mu Twardowski bezlitośnie malował. Nareszcie wyszeptał:
— Dlaczego pan to wszystko mówi?
— Bo chcę pana uratować. Nie dla pana to robię, ale dla społeczeństwa, które może mieć z pana duży pożytek.
— Już za późno.
— Głupstwo. Zasugestjonowano pana, że niemą drogi powrotnej, że na tych, co jej próbują, wszechpotężna organizacja ma straszne kary. Może to kiedy i było. Dziś brak zębów do gryzienia — walczą językiem. Walczą przedewszystkiem oszczerstwami, orężem tchórzów. Nie mówię, że pana nic przykrego nie spotka, ale stawka jest zbyt wielka, żeby się cofać przed przykrościami. Ja pana, zresztą, nie skłaniam do walki przeciw nim; pan nie ma do tego temperamentu. Wystarczy, żeby się pan wyzwolił. Trzeba ich zawiadomić, że nie ma pan zamiaru iść przeciw nim, ale usuwa się pan od czynnego udziału w organizacji. Uznają pana za śpiącego brata. Niejeden to zrobił i pozostawili go w spokoju.
— Nie wiedziałem o tem.
Kozieniecki milczał przez chwilę, wreszcie rzekł głosem mocnym, który aż zdziwił Twardowskiego:
— Ja to zrobię!
— Czy to pańskie nieodwołalne postanowienie?
— Tak. Daję na to słowo honoru.
Twardowski podał mu rękę.
— Panie profesorze — rzekł — niech mi pan wierzy, iż wobec tego wyniku naszej rozmowy moja sprawa osobista jest w oczach moich drobiazgiem. Jednakże wymaga ona załatwienia. Culmer panu nakłamał. Było coś, ale coś całkiem przeciwnego, co nie mnie kompromituje i ośmiesza, ale

96