Strona:Juljusz Verne-Podróż podziemna.pdf/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ło, za każdem mojem zachwianiem podpierał mię swem silnem i pewnem ramieniem.
Można przyznać, że szedł świetnie, co zaś do islandczyków, to ci szli z żywością nie do opisania, i jak wiewiórki na drzewa, tak oni z nadzwyczajną zwinnością wchodzili na górę.
Zdawało mi się niepodobieństwem dotrzeć na sam szczyt, tak wielka była spadzistość tej góry.
Na szczęście po godzinie, zauważyliśmy jakby schody, utworzone przez naturę.
Utworzone były przez potok, który przerywając się, pozostawił wgłębienia i ułatwił tem naszą drogę.
Potok taki zwie się w Islandji „stina“. I jeśliby nie był zatrzymywany podczas drogi przez góry i skały, wpadłby z siłą do morza i tam utworzyłby nowe wyspy.
Jakież on nam oddał przysługi!
Ale dalej poza temi schodami natury, droga znów zaczęła być trudną do przebycia. Spadzistość stawała się coraz większa, i chwilami tylko natrafialiśmy na podobne pierwszemu, udogodnienia.
Krętość drogi uwidoczniała się w tem, że gdy na chwilę, nie mogąc dorównać w marszu mym towarzyszom, zostawałem w tyle, traciłem ich zupełnie z oczu.
O siódmej godzinie wieczorem przeszliśmy