Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niści angielscy nazywają olbrzymim żórawiem. Ptak ten miał pięć stóp wysokości, a dziób jego czarny, gruby, mocno zaostrzony przy końcu, miał ośmnaście cali długości. Barwa szkarłatna i fioletowa piór jego głowy uderzająco odbijała od połyskującej zieloności szyi, świetnej białości gardła i czerwoności długich nóg. Zdawało się, że natura wyczerpała dla niego całą paletę barw głównych.
Podziwiano długo tego ptaka i bohaterem dnia tego pozostałby niezaprzeczenie major, gdyby młody Robert nie spotkał i nie zabił o kilka mil dalej niekształtnego zwierza: pół jeża, pół mrówkojada, stworzenie jakby tylko naszkicowane przez naturę, jak zwierzęta z pierwszych wieków stworzenia. Długi, lepki, łatwo wydłużający się język, służy mu do łowienia mrówek, stanowiących główne jego pożywienie, wisiał z bezzębnej paszczy.
— To kolczatka — rzekł Paganel, podając nazwę tego jednoodchodowca i dodał: — Widzieliście kiedy takie stworzenie?
— Okropne — odrzekł Glenarvan.
— Okropne, lecz osobliwe — powiedział Paganel - napróżnoby go szukano w innych częściach świata, właściwe jest tylko Australji.
Paganel naturalnie chciał zabrać ten ciekawy okaz i zachować między podróżnemi zapasami, lecz p. Olbinett z takiem oburzeniem sprzeciwił się temu, że uczony zaniechał swego zamiaru.
Dnia tego podróżni przekroczyli o trzydzieści minut setny czterdziesty pierwszy stopień długości. Dotychczas bardzo mało spotykali kolonistów i skwatorów. Kraj zdawał się być bezludny. Nie widać było ani śladu pierwotnych jego mieszkańców; dzikie te pokolenia koczowały więcej na północ, po niezmierzonych pustyniach, skrapianych przez rzeki, wpadające do Darling i Murray. Zdarzało się jednak coś ciekawego podróżnym. Spotkali jedno z tych ogromnych stad, jakie przedsiębiorcy spekulanci sprowadzają z gór wschodniej części kraju do Wiktorji i Południowej Australji.
Około godziny czwartej wieczorem John Mangles dał znać, że w odległości trzech mil ukazał się na widnokręgu ogromny tuman kurzu. Nie umiano rozstrzygnąć, skąd pochodziło to zjawisko. Paganel mniemał, że to jest meteor, a bujna jego wyobraźnia wyszukiwała już naturalnej przyczyny podobnego zjawiska — lecz Ayrton wstrzymał te wnioski, w które już Paganel zaczął się zagłębiać, zapewniając go, że ten tuman pochodzi od stada zwierząt, będącego w po- chodzie.
Ayrton nie mylił się. Gęsty obłok zbliżał się i zarazem coraz wyraźniej dawał się słyszeć chór brzmiący bekiem, rżeniem i rykiem; odgłosy ludzkie, objawiające się krzykiem, gwizdaniem i wołaniem, mieszały się też z tą symfonją pasterską.
Nareszcie postać ludzka wysunęła się z hałaśliwego obłoku. Był to główny dowódca tej czworonogiej armji. Glenarvan zbliżył się do