Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zwykłe gniazdko, mój chłopcze; tak, ulepmy sobie gniazdko i zacznijmy żyć po ptasiemu, gdy nie możemy żyć, jak ryby w wodzie.
— Dobrze — rzekł Glenarvan — ale któż naszym dziobkom dostarczy pożywienia?
— Ja — odpowiedział Mac Nabbs.
Wszystkich oczy zwróciły się na majora, który, siedząc rozparty wygodnie w krześle naturalnem, utworzonem przez dwie giętkie gałęzie, podawał jedną ręką swoje sakwy przemokłe wprawdzie, ale dobrze wypchane.
— Ach, majorze! — zawołał Glenarvan. — Uwielbiam twą przytomność umysłu; pamiętasz o wszystkiem w takich nawet chwilach, gdy o wszystkiem zapomnieć wolno.
— Skoro postanowiliśmy ocalić się od zatopienia — odpowiedział major — to zapewne nie dlatego, aby umrzeć z głodu.
— Jabym także był o tem pomyślał — rzekł naiwnie Paganel — ale jestem tak roztargniony!
— Cóż zawierają te sakwy? — zapytał Tomasz Austin.
— Żywność dla siedmiu ludzi — na całe dwa dni — odpowiedział Mac Nabbs.
— Wybornie, wybornie! — powtarzał Glenarvan — spodziewam się, że do jutra woda znacznie opadnie.
— Albo też, że znajdziemy sposób wydostania się na ląd suchy — dodał Paganel. — Przedewszystkiem więc zabierzmy się do śniadania.
— Osuszywszy się jednak wprzódy — zauważył major.
— A skąd wziąć ognia?
— Trzeba rozniecić — odrzekł Paganel.
— Gdzie?
— Na wierzchołku pnia.
— Z uschłych gałęzi, które poobcinamy z drzewa.
— Ale skąd dostać ognia? — pytał Glenarvan. — Nasza hupka podobna jest do gąbki wodą nasiąkniętej.
— Obejdziemy się bez hupki! — oświadczył Paganel. — Trochę mchu suchego, jeden promyk słońca, sprowadzony zapomocą soczewki, wyjętej z mojej lunety, a zobaczycie, przy jakim to ja się ogrzewam ogniu. Kto idzie po drzewo do lasu?
— Ja! — zawołał Robert — i wraz z Wilsonem znikli pomiędzy gęstwiną gałęzi, jak dwa młode koty; Paganel tymczasem nazbierał dostateczną ilość mchu suchego, który z łatwością zapalił zapomocą soczewki, podłożywszy naprzód liści mokrych, aby się drzewo od płomienia nie zajęło. Wkrótce też Robert z Wilsonem dorzucili do ognia dość sporą wiązkę uzbieranego chróstu. Buchnął ożywczy płomień z tego kominka zaimprowizowanego; ludzie strudzeni poczęli się suszyć, a poncha ich, porozwieszane na gałęziach drzewa, bujały za każdem wiatru poruszeniem. Posilono się potem śniadaniem,