Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach! jakiż ze mnie szaleniec! głupiec! — wołał Paganel. — Czy to być może! I ja mogłem zrobić coś podobnego! To jakieś nowe pomieszanie języków, jak przy wieży Babel! Ach, moi przyjaciele! Patrzcie, jakich ja grubych dopuszczam się roztargnień: wybrałem się do Indyj, a płynę do Chili; uczyłem się hiszpańskiego, a mówię po portugalsku! Głowę tracę doprawdy! Obawiam się, abym kiedykolwiek, zamiast wyrzucić cygaro, sam przez okno nie wyskoczył!
Trudno się było powstrzymać od śmiechu, widząc komicznoserjo postawę biednego Paganela i zabawne, wciąż przez niego popełniane omyłki, tem bardziej, że i on sam śmiał się serdecznie, choć nie bez pewnego przymusu.
— Dobrze to wszystko, moi panowie — przerwał wreszcie major — śmiejemy się i żartujemy, ale tymczasem nie mamy tłumacza, przy którego pomocy moglibyśmy porozumieć się z tym oto dobrym człowiekiem.
— O, bądźcie spokojni! hiszpański język tak jest do portugalskiego podobny, że ja sam się na nim nie poznałem; ale też sądzę, że teraz potrafię skorzystać z tego podobieństwa i podziękować zacnemu Patagończykowi w tym języku, którym on włada tak doskonale.
Paganel miał słuszność, bo wkrótce zdołał zamienić kilka wyrazów z krajowcem; dowiedział się od niego, że się nazywa Thalcave, co w języku araukańskim znaczy „Grzmiący”; przydomek ten otrzymał zapewne z powodu zręczności, z jaką używał broni palnej.
Najbardziej jednakże Glenarvan był zadowolony, gdy się dowiedział, że Patagończyk jest przewodnikiem z rzemiosła i do tego przewodnikiem w pampie. W całem tem spotkaniu było coś tak opatrznościowego, że powodzenie wyprawy coraz więcej nabierało szans prawdopodobieństwa i nikt już nie wątpił o możności ocalenia kapitana Oranta.
Podróżni wraz z Patagończykiem powrócili do Roberta. Chłopiec wyciągał ręce do nieznajomego, który, nie mówiąc ani słowa, położył rękę na jego głowie; następnie obejrzał chopczynę, obmacał wszystkie jego członki potłuczone i, uśmiechając się, odszedł na brzeg rzeki; tam uzbierał sporą garść selerów, dziko rosnących, i natarł niemi ciało chorego. Pod wpływem tego masażu Robert uczuł siły i życie powracające, i widoczną było rzeczą, że po kilku godzinach wypoczynku odzyska zdrowie zupełnie.
Postanowiono spędzić w tem miejscu dzień i noc następną; dwie jednak ważne rzeczy mocno niepokoiły podróżnych: skąd wziąć żywności i mułów do odbywania dalszej drogi? Na szczęście, niebo zesłało im Thalcave'a w samą porę. Przewodnik ten, przywykły do przeprowadzania podróżnych wzdłuż stepów patagońskich, przytem jeden z najzręczniejszych w swem rzemiośle, podjął się dostarczyć Glenarvanowi wszystkiego, co potrzeba; przyrzekł on doprowadzić go do koczowiska indyjskiego (tolderia), odległego tylko o cztery