Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podróżnych, a wytrwalsi na zimno nie unikają gwałtownych skutków huraganów, panujących w tej strefie. Straszliwe te burze corocznie zaściełają licznemi trupami wąwozy Kordyljerów.
Przez całą noc byli w drodze. Musiano sobie pomagać rękami, by się wspinać na urwiska prawie niedostępne; przeskakiwano szerokie i głębokie rozpadliny; ręce splecione służyły za liny, a ramiona za drabiny. Nieustraszeni podróżni podobni byli do trupy gimnastyków, oddających się z zapałem swym ćwiczeniom. Tam dopiero Mulrady i Wilson mieli sposobność użycia swej siły i zręczności. Dzielni ci dwaj Szkoci okazali się nader potrzebni; nieraz odwagą swą i poświęceniem ułatwiali przejście całemu orszakowi tam, gdzie zdawało się pozornie niepodobne. Glenarvan z oka nie spuszczał młodego Roberta, którego wiek i żywość do częstych wiodły nieroztropności. Paganel kroczył przodem z wytrwałością i zapałem prawdziwego Francuza. Major, jak zwykle, tyle się tylko poruszał, ile musiał koniecznie; właził przeto na górę raczej, aniżeli wchodził, a może być nawet, że sam nie wiedział dobrze, czy wgórę idzie, czy nadół zstępuje.
O piątej godzinie rano podróżni znajdowali się na wysokości siedmiu tysięcy pięciuset stóp (jak to pokazywały spostrzeżenia barometryczne), to jest na ostatnim krańcu pasa, w którym drzewa rosną. Dawały się tam jeszcze spostrzegać niektóre zwierzęta; lecz jakby przeczuwały, że znaleźli się tu łakomi na nie myśliwcy, zdaleka uciekały obawiając się spotkania z człowiekiem. Lama, naprzykład, nieocenione zwierzę wyżyn, które samo jedno zastępuje wołu, barana i konia, a żyć tam może nawet, gdzie już i muł żyć nie zdoła — albo szynszyla, małe, łagodne a bojaźliwe stworzonko, z pięknem i bogatem futerkiem, podobne z tylnych łapek do kangura; ślicznie ono wygląda, gdy skacze, jak wiewiórka, ze skały na skałę.
— Nie jest to jeszcze ptak — mówił Paganel — ale też także już nie zwierzę czworonożne.
Nie ostatnie to jednak jeszcze były istoty, mieszkające w tej strefie. Na wysokości dziesięciu tysięcy stóp, gdzie śniegi nigdy nie topnieją, stadami błądzą przeżuwające, nieporównanej piękności zwierzątka — jak alpaka, długim, jedwabistym pokryta włosem, lub prześliczna, lekka i zgrabna kózka bez rogów, o miękkiej i delikatnej wełnie, którą naturaliści przezwali wigoniem. O zbliżeniu się do tych stworzeń nie można było myśleć; zaledwie zdaleka podróżni widzieli je, z szybkością ptaka sunące po kobiercu olśniewającej białości.
Z tej wysokości odmienny zupełnie był ogólny widok okolicy. Ze wszech stron wznosiły się ogromne słupy lodu niebieskawej barwy, a w nich odbijało się światło dnia wschodzącego. Pochód wgórę stawał się coraz trudniejszy, a nawet niebezpieczny: musiano postępować bardzo ostrożnie, aby nie wpaść w jaką rozpadlinę. Wilson szedł przedtem i nogą próbował mocy lodu; towarzysze postępowali