Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, Jakóbie, wezwę Jego pomocy i zejdę. Jutro pójdziemy obaj do tego szybu i weźmiemy jeszcze kilku towarzyszy. Długi sznur, do którego mnie przywiążecie, pozwoli wam spuszczać mnie i wyciągać na znak umówiony. Czy mogę liczyć na ciebie, Jakóbie?
— Henryku — odrzekł Jakób — uczynię wszystko, o co mnie prosisz, a jednak powtarzam ci, źle czynisz, narażając się.
— Lepsze to, niż ciągłe wyrzuty, że się nic nie zrobiło — rzekł Henryk tonem stanowczym. — A zatem jutro zrana, o szóstej i milczenie! Bądź zdrów, Jakóbie!
I nie chcąc przedłużać rozmowy, w której Jakób byłby usiłował go przekonać, Henryk szybko opuścił przyjaciela i powrócił na folwark.
Trzeba jednak przyznać, że obawy Jakóba nie były przesadzone. Jeżeli jaki osobisty nieprzyjaciel znajdował się w tym szybie, gdzie młody górnik miał się spuszczać, Henryk bez wątpienia się narażał. A jednak zkąd pewność lub prawdopodobieństwo nawet, żeby tak było.
— A zresztą — powtarzał Jakób — dlaczego się silić nad wytłomaczeniem szeregu faktów, które się tak łatwo tłomaczą przez wmięszanie się geniuszów kopalni?
Pomimo to, nazajutrz Jakób i trzech gór-