Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ Henryku! Zkądżeż pewność, że te dwie ręce do jednej nie należą osoby.
— Zkądże tobie taka myśl przyszła do głowy?
— Bo... jak wiesz... Henryku! Te istoty, zamieszkujące otchłanie... nie są w niczem do nas podobne!
— Przeciwnie, Jakóbie, są do nas podobne!
— O, stanowczo temu zaprzeczam... Zresztą, czyż nie możesz przypuścić, że się tutaj jakiś warjat dostał?
— Warjat! — odrzekł Henryk — Warjat, któryby tak logicznie myślał. Warjat, ten złoczyńca, który, od chwili zerwania drabin szybu Yarow, nie przestał nas prześladować!
— Przecież teraz nic złego nie robi Henryku. Od trzech lat żaden czyn tego rodzaju nie został ponowiony ani przeciw tobie, ani przeciw twoim.
— Mniejsza z tem Jakóbie — odrzekł Henryk. Mam przeczucie, że ta istota złośliwa ktokolwiek ona jest, nie wyrzekła się swoich zamiarów. Nie mógłbym sam określić dlaczego ci to mówię. To też Jakóbie, w interesie nowej eksploatacji, chciałbym wiedzieć, kto ona jest i zkąd pochodzi.
— W interesie nowej eksploatacji? — zapytał zdziwiony Jakób.