Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaciskają, śmiech pozostaje w gardle. Powiedz że mi raz, co tobie, Henryku!?
— Wiesz dobrze Jakóbie, co mi jest.
— Ciągle ta myśl?
— Nieustannie!
— Ależ mój kochany! — rzekł Jakób, wzruszając ramionami — gdybyś tak, jak ja złożył wszystko na rachunek chochlików kopalni, miałbyś umysł spokojniejszy!
— Wiesz dobrze o tem Jakóbie, że chochliki istnieją tylko w twojej wyobraźni, i że od chwili rozpoczęcia robót w nowej Aberfoyle, nie widziano już ani jednego.
— Niech i tak będzie! Ale jeżeli chochliki się nie pokazują, to zdaje mi się, że i te istoty, którym ty istnienia nie odmawiasz, również gdzieś znikły.
— Odnajdę je, Jakóbie!
— Ej Henryku! Henryku! genjusze nowej Aberfoyle nie tak łatwo ująć się dadzą!
— Odnajdę jednakże tych twoich genjuszów — powtórzył Henryk, głosem stanowczym i energicznym.
— Pragniesz ich ukarać?...
— Ukarać i nagrodzić, Jakóbie. Nie zapominajmy, że gdy jedna ręka nas więziła w tej galerji, druga nas wybawiła! Ja o tem pamiętam zawsze.