Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bijały ziemię, która parowała. Trudno oddychać było w tej parnej atmosferze hrabstwa. Przeciwnie, w Coal-city spokój panował zupełny, temperatura łagodna, ani deszczu, ani wiatru. Nic tam nie wskazywało walki żywiołów na zewnątrz. To też wiele osób przybyło ze Stirling i okolicy, ażeby odetchnąć świeżem powietrzem w głębi kopalni.
Lampy elektryczne rzucały blaski, jakichby niezawodnie zazdrościło słońce brytańskie, chmurniejsze, niżby nawet wypadało na dzień świąteczny.
Jakób Ryan robił uwagi nad przybyłymi, ale jego towarzysz zaledwie na nich zwracał uwagę.
— Patrz, patrz Henryku! — wołał Jakób — a to ciekawi nas oglądać! Dalejże przyjacielu! rozpędź smutne myśli i staraj się być uprzejmym gospodarzem! Dałbyś do myślenia wszystkim tym ludziom, tam z góry, że zazdrościsz ich losu.
— Jakóbie! — odrzekł Henryk — nie zajmuj się mną! Tyś wesół za nas obu, niech ci to wystarczy!
— Na starego Nicka! — krzyknął Jakób — czy wiesz, że ta twoja czarna melancholia i mnie się zaczyna udzielać! Oczy mi ciemnieją, wargi