Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podczas zamiany tych słów, wydawano nowe okrzyki. Ale niepodobna ich było słyszeć wśród tej niepogody. Załoga okrętu nie miała już najmniejszej szansy ocalenia.
— Dla czegóż pędzą w tę stronę? — zawołał rybak.
— Może chcą się tylko odbić? — rzekł drugi.
— Czyż kapitan nie widział latarni naszych? — zapytał Jakób Ryan.
— Chyba, że nie — odrzekł jeden z rybaków — chyba, że został oszukany przez jakiś pozorny....
Jeszcze nie dokończył zdania, gdy Jakób Ryan wydał straszliwy okrzyk. Niewiadomo, czy go usłyszano z okrętu; w każdym razie za późno było, aby się ten mógł cofnąć z linji, o którą miał się niechybnie rozbić, a która bielała wśród nocy.
Ale i jakób Ryan nie wydał okrzyku w tym celu. Stał obrócony plecami do morza. Towarzysze jego patrzyli również na punkt, znajdujący się o pół mili od brzegu.
Był to zamek Dundonald.
Długi jasny płomień widniał u szczytu starej wieżycy i kręcił się na wszystkie strony pod wpływem wichru.